(połowa lat 20. XX wieku – 1939)
Pikieciarz pod interesem
Nasz interes – skład z męską konfekcją i damskimi płaszczami – mieścił się w samym sercu Poznania, w bardzo dobrym punkcie: na pierwszym piętrze kamienicy przy Starym Rynku 64, drugiej od rogu z ulicą Szkolną. Trzeba było otworzyć szerokie dwuskrzydłowe drzwi, wspiąć się po schodach na pierwsze piętro i wejść w drzwi na prawo. Za nimi znajdował się mały, czworokątny korytarz, w nim naprzeciwko siebie dwoje drzwi. Te po lewej prowadziły do naszego interesu, te po prawej do pokoju, w którym jakiś czas mieścił się nasz zakład krawiecki. W latach szkolnych często przychodziłam do składu w porze obiadowej, by zastąpić za kasą tatusia, a kiedy miałam może dwadzieścia lat zawsze o ósmej rano otwierałam interes.
Nasz skład był dużym, długim pomieszczeniem – w dalszych częściach sięgającym aż do ul. Koziej – z dwoma szerokimi i wysokimi oknami wychodzącymi na Rynek oraz stary i Nowy Ratusz*. Przed oknami stało biurko tatusia a po bokach, wzdłuż obu ścian, wisiały na drążkach, w dwóch rzędach – jedne nad drugimi – gotowe ubrania według wielkości. Wszystkie były szyte przez naszych krawców z dobrej jakości łódzkiej wełny.
Wchodzącym do sklepu klientem zajmował się któryś z ekspedientów: wypytywał o życzenia, zdejmował z wieszaków ubrania, doradzał, ustalał ewentualne poprawki. Na osobnych półkach leżały bele materiałów. Jeśli klient wymagał szczególnego kroju czy wielkości ubrania, mógł wybrać materiał, ustalano termin i krawcy szyli mu na zamówienie. Tatuś sam nigdy nie sprzedawał, a z klientem rozmawiał, jeśli ten miał szczególne zamówienie. – Następnym razem przywiozę z Łodzi materiał, jaki szanowny pan sobie życzy – mówił. Albo zorientowawszy się, że nie spełni oczekiwań klienta, odsyłał go do innego kupca.
Skład oświetlało kilka lamp z szerokimi abażurami, by dawały więcej światła. Pod nimi stał pośrodku długi stół. Ekspedienci wykładali kolejne ubrania, bo rzadko który klient zadowalał się pierwszym garniturem. Albo fason był nie ten, albo rozmiar, każdy oglądał i przymierzał kilka nim się zdecydował. Pod ścianami stały krzesła, żeby mogły na nich przysiąść żony towarzyszące mężom w wyborze garnituru. Dla nich przeznaczony był dział z płaszczami damskimi, który obsługiwały różne ekspedientki, zanim na stałe nie objęła tego miejsca Wala Styżyńska, mająca świetne podejście do klientek. Tatuś bardzo ją cenił. Czasem w interesie nie było klientów. Ekspedienci stawali wtedy przy oknie i patrząc na Stary Rynek rozmawiali o czymś albo opowiadali sobie nowe dowcipy. Tatuś chętnie wdawał się z nimi wtedy w dyskursy, najczęściej polityczne. Albo, jak miał czas, czytał gazety.
Tatuliński uruchomił zakład krawiecki przy interesie, bo gdy była potrzeba mógł szybko wezwać krawca do wymagającego klienta, a za tamten pokój i tak musiał płacić czynsz. Zatrudnił kilku krawców, Polaków, i na początku, gdy rozwijał interes, pracował razem z nimi. Był tam duży, szeroki stół, na nim wały materiałów i napędzana ręcznie maszyna, która wykrawała z materiału formy. Bo jeśli się szyło garnitur, trzeba było wyrysować kredą na materiale elementy czy to marynarki, kamizelki, czy spodni. Kładło się jeden na drugim kilka warstw materiału, na wierzchu tę z zaznaczonym kredą krojem, i maszyna, która miała bardzo ostry nóż, za jednym razem wycinała sześć czy siedem form, z których szyło się ubrania. Pod ścianami, przy oknach, terkotały cały czas maszyny do szycia.
Z czasem tatuś zamknął ten zakład, bo się nie opłacał. Początkowo sam wykrawał formy, a wreszcie kroił już tylko materiał na części, na przykład jeśli potrzeba było trzy metry, to wycinał z beli trzy metry i dawał krawcom chałupnikom do szycia w domach. Mówił, jaki ma być rozmiar i ile sztuk mają uszyć, a kiedy ubrania były gotowe, odbierał od nich i płacił. A pokój po zakładzie wynajął innemu krawcowi, który szył na własny rachunek. Nazywał się chyba Moller.
Modele i wzory w kolejnych latach trochę się zmieniały, ale kroiło się zawsze tak samo, tylko numer kroju, wielkość garnituru się zmieniała. Jeśli klient był niewymiarowy albo jeśli chciał mieć jakiś szczególny garnitur, krawiec zawsze osobno go mierzył. Mieliśmy krawców osobnych od marynarek, osobnych od spodni, szyjących tylko te elementu garderoby. Szyło się garnitury na zimę i na lato, albo sportowe z wykładanym kołnierzem i innymi niż zwykle kieszeniami – każdy rodzaj ubrania z innej, cieńszej lub grubszej wełny, w różnych też kolorach, najczęściej jednak granatowe, szare lub czarne. Krawcy szyli również damskie palta: brązowe, granatowe, zielone, beżowe… Klientów mieliśmy stałych, w większości Polaków. Wiedzieli, że zawsze dostaną u nas dobrze skrojone ubranie, więc chętnie wracali. Mogli też liczyć na to, że jeśli nie będą mieli pełnej sumy Tatuliński przyjmie coś w zastaw i poczeka, aż będą mogli spłacić całość. Kiedyś przyszedł pan, który zawsze u nas kupował. Płakał i mówił, że spotkało go wielkie nieszczęście, zmarła mu córka, żona potrzebuje czarne palto na pogrzeb, a nie mają potrzebnych pieniędzy. Tatuś dał mu to palto pod zastaw, a tamten po dwóch czy trzech miesiącach zapłacił resztę.
Byli klienci, którzy podejrzewali, że interes jest żydowski, choć w oknach był tylko napis z nazwą firmy: Melpoz, a ekspedienci zawsze odpowiadali pytającym, że właściciel pochodzi z Rosji. Jednak i ci klienci, jeśli byli zadowoleni, wracali do nas. Około 1937 roku pod naszym interesem, na trotuarze, stanął wynajęty przez kogoś – nie pamiętam już przez kogo, może jakiegoś polskiego konkurenta – pikieciarz, który wchodzącym mówił, że skład jest żydowski i zniechęcał do kupowania u nas. Ale klienci nadal przychodzili. Kilka osób opowiadało, że pikieciarz próbował im przeszkodzić w wejściu, ale odepchnęli go.
Zygmunt i mamusia
W maju 1930 roku przyjechał pomagać nam w interesie mój kuzyn Zygmunt Mełamedzon, syn cioci Sary. Kochaliśmy się jak brat z siostrą od czasów dzieciństwa w Charkowie. Po śmierci męża ciocia Sara wydostała się z dziećmi z rewolucyjnej Rosji, ratując także swoją biżuterię i inne kosztowności. Miały zapewnić jej przyszłość, ale w Brzezinach wszystko jej ukradziono. Wynajęła mieszkanie i swój majątek schowała po prostu w szafie, pod pościelą. Kiedy któregoś dnia wyszła na targ, ktoś włamał się do domu i skradł biżuterię. Nie jej nie zostało. Jej rodzice odstąpili jej pokój w swoim mieszkaniu, ale ciocia musiała żyć skromnie, nie miała już środków na kształcenie dzieci. Bliźniaki Policzka i Zygmuś po skończeniu szkoły powszechnej mieli pójść do pierwszej klasy gimnazjalnej, ale gimnazjum w Brzezinach akurat zamknięto, za mało chodziło do niego uczniów. Otworzyło się nowe, na wysokim poziomie w niedalekich Koluszkach, ale ciocia nie miała pieniędzy, żeby móc utrzymywać ich w innym mieście. Pola zarabiała potem grywając na pianinie muzykę do niemych filmów wyświetlanych w brzezińskim kinie. A Zygmunt, kiedy miał prawie dwadzieścia lat, przyjechał do Poznania. Rodzina namówiła Tatulińskiego, żeby wziął go do siebie na naukę interesu konfekcyjnego. Ich starszy brat Ossi pracował już wówczas jako buchalter w firmie konfekcyjnej swoich wujów i dawał sobie radę.
Na początek Zygmunt został u nas pomocnikiem ekspedientów. Mieliśmy już jednego, młodego chłopaka, który trochę był gońcem, trochę tragarzem, sprzątał i czyścił sklep. Zygmuntowi podobało się w Poznaniu. Był ciemnym blondynem, wyglądał jak Polak. Polubili się z naszym pomocnikiem i którejś niedzieli tamten zabrał go na piknik za miasto. Ale mój kuzyn nie był przyzwyczajony do wódki, a tam go częstowano. Wrócił wieczorem pijany, usiadł na kanapie i nie wytrzymał, zwymiotował. Kazałam mu się położyć, a sama szybko posprzątałam podłogę i wywietrzyłam salon. Mamusi na szczęście nie było w domu i w niczym się nie zorientowała, ale i tak wkrótce zaczęła narzekać na jego pobyt. Nie znosiła jak ktoś obcy, nawet jeśli był krewnym, długo u nas mieszkał. Mieliśmy trzypokojowe mieszkanie: rodzice pokój od Wronieckiej, w którym sypiali, a ja swój własny, z oknem wychodzącym na podwórze. Zygmunt musiał więc sypiać w salonie na kanapie, co mamusi się nie podobało. Zaczęła nalegać, żeby tatuś odesłał go do Brzezin. I Tatuliński uległ, często ulegał mamusi. Zygmunt wyjechał w październiku. Pracował potem jak Ossi w firmie swoich wujków. Był dorosły, ale nadal mieszkał z mamą i Policzką w jednym pokoju w mieszkaniu swoich dziadków.
* Nowy Ratusz – zbudowana w 1893 roku w północno-zachodniej części poznańskiego Starego Rynku nowa, dziś już nieistniejąca część poznańskiego ratusza. Na miejscu rozebranego po II wojnie światowej budynku odtworzono stojącą tu do 1890 roku Wagę Miejską.