(1927-1931)
Nie pamiętam pierwszego dnia w Szkole Wydziałowej. Pamiętam tylko, że usiadłam koło Geni Kluz, w pierwszym rzędzie od okna. Spędziłyśmy razem w tej ławce wszystkie szkolne lata – Genia siedziała przy oknie, ja od strony klasy. Lekcje rozpoczynała z rana chrześcijańska modlitwa, podczas której Genia się modliła, ja milczałam, ale nie przeszkadzało nam to w przyjaźni.
Zapomniałam nazwiska naszej wychowawczyni, ale była dobrą i sprawiedliwą nauczycielką, choć jednocześnie surową. Mnie chwaliła, bo zawsze byłam ładnie ubrana a mój mundurek należał do wzorcowych. Któregoś razu podczas apelu nawet dyrektorka szkoły kazała mi wystąpić z szeregu i pokazała innym jako wzór porządnie ubranej uczennicy. Wszyscy nauczyciele bardzo, nawet do przesady, zwracali na to uwagę. Pamiętam zdarzenie z ostatniej klasy – był poniedziałek, pierwsza lekcja, miałyśmy po piętnaście, szesnaście lat. Natychmiast po modlitwie nasza wychowawczyni kazała wstać jednej z koleżanek, Polce. Dziewczyna przyszła do szkoły w ondulacji, bo w sobotę jej siostra miała ślub z weselem. Wystroiła się więc na uroczystość i pewnie nie chciała od razu pozbywać się ładnej fryzury. – Która z dziewcząt jest twoją dobrą koleżanką? – spytała nauczycielka. – Wszystkie są dobrymi koleżankami – usłyszała. – To która jest twoją najlepszą przyjaciółką? Dziewczyna wymieniła nazwisko. – Wyjdź z nią do łazienki. Idźcie pod kran i pomóż jej umyć włosy – wychowawczyni zwróciła się do tej przyjaciółki, a do nas powiedziała: – Uczennica musi być skromna. Niech już nigdy żadna z was nie przychodzi do szkoły nieodpowiednio uczesana. Byłyśmy zdumione, ale stosowałyśmy się do tego nakazu.
Lubiłam naszą wychowawczynię, a i ona darzyła mnie chyba zaufaniem, bo od czasu do czasu prosiła mnie o przysługę. Miała narzeczonego, który pracował w jakiejś gazecie, i niekiedy prosiła mnie, bym wracając po lekcjach do domu wstąpiła do redakcji tego pisma i przekazała mu kopertę z wiadomością od niej. Nie całkiem było mi po drodze, bo szkoła znajdowała się przy ul. Działyńskich, ja mieszkałam przy Wronieckiej, a redakcja mieściła się gdzieś przy kościele św. Marcina – pamiętam jeszcze jego wysoką dzwonnicę – ale czułam się wyróżniona i chętnie służyłam jej za posłańca.
Lubiłam być pomocna i nie miałam z tym problemów. Często zdarzało się, że jeśli któraś z koleżanek potrzebowała pomocy w rozwiązaniu zadania, szłyśmy w kąt szkolnego dziedzińca albo pod ogrodzenie i tam jej tłumaczyłam. Najwięcej pomogłam chyba Trudce Gawałkównie, ale później ona sama tak zawzięła się w nauce, że została jedną z najlepszych uczennic. Po szkole poszła do seminarium nauczycielskiego i zdała maturę z wyróżnieniem Podobno jej wyniki były tak dobre, że mogła sobie wybrać szkołę, w której chciałaby uczyć. Mogła pójść nawet do Warszawy, ale ona wszystkich zaskoczyła: pojechała na Polesie uczyć dzieci na jakiejś zapadłej wsi. To mógł być pewnie 1933 rok. Co się z nią potem stało? Nie wiem.