(1936)
Nie widomo, czym zajmowała się Inga Witkowska. Była z Żydów niemieckich, którzy po światowej wojnie pozostali w Poznaniu. Nie miała ojca i mieszkała z matką przy pl. Nowomiejskim (dziś pl. Cyryla Ratajskiego). Należała do towarzystwa młodych Żydów poznańskich, którzy spotykali się w kawiarni Hirschlika. W albumach Firy Mełamedzon-Salańskiej zachowało się kilka jej zdjęć z różnych lat, zrobionych na ulicach Poznania czy w Miejskich Łazienkach Rzecznych nad Wartą. Te ostatnie zdjęcia są o tyle ciekawe, że Fira i Inga sfotografowały się na wielkiej metalowej zjeżdżalni zamontowanej nad rzeką około roku 1937-1938 a której fotografie nie były dotąd znane.
Inga odegrała istotną rolę w perypetiach Firy z Gebhardem Bülowem, polskim podporucznikiem ze szwadronu saperów Wielkopolskiej Brygady Kawalerii. Bülow zainteresował się panną Mełamedzon zobaczywszy ją kiedyś w Palaise de Dance. Wtajemniczona przez Firę w historię z polskim oficerem Inga odbyła potem rozmowę z Bülowem, usiłując mu wytłumaczyć, że ich kontakty ani jemu, ani Firze nie przyniosłyby niczego dobrego.
W książce skrócony został opis okoliczności, w jakich nie doszło w końcu do spotkania Firy z Gebhardem. Miało się ono odbyć pod zegarem wiszącym na budynku Arkadii mniej więcej na rogu ulic 27 Grudnia i Franciszka Ratajczaka. Fira bowiem, po prośbach i naleganiach Bülowa, zgodziła się na spotkanie z nim, lecz targały nią sprzeczne uczucia: z jednej strony ciekawość, z drugiej obawa. W końcu wymyśliła fortel, by jak obiecała na spotkanie przyjść, a zarazem wykręcić się od niego.
Dlaczego zgodziłam się na spotkanie z Gebhardem? Byłam ciekawa, czy nie przeszkadza mu, polskiemu oficerowi, że chce spotykać się z nie-katoliczką i nie-Polką. Bardzo nalegał na spotkanie, ale nie był bezczelny i pomyślałam, że spróbuję mu wytłumaczyć, iż nasza znajomość mogłaby się i dla mnie, i dla niego źle skończyć.
Umówiliśmy się telefonicznie za cztery dni, o siódmej wieczorem pod zegarem na Esplanadzie*. Czekając na to spotkanie miałam sporo wątpliwości. Wybadałam nawet Tatulińskiego – przyznał, że byłoby mu wstyd, gdybym spotkała się z polskim oficerem, ale był dyskretny i nie wypytywał o nic. Ufał mi i ostateczną decyzję pozostawił mnie.
Pomógł mi wuj Jonas Lew, mąż cioci Lili, który trzeciego dnia niespodziewanie zjawił się w Poznaniu – odwiedzał nas zawsze, gdy przyjeżdżał. Jak zwykle przygnały go interesy. Nazajutrz, mówił, ma o siódmej wieczorem spotkanie przy stacji benzynowej za Esplanadą. Umówił się z jakimś klientem z prowincji, który akurat przejeżdżał przez Poznań i miał mu zapłacić za towar. Zaproponował, żebym z nim poszła na to spotkanie. – Nie chce mi się czekać samemu. Szybko załatwię interes i pójdziemy do kawiarni – namawiał. Stacja benzynowa była kilkanaście kroków od zegara, pod którym również o siódmej miał czekać Bülow. „Świetnie! – pomyślałam z ironią. – Dwa spotkania o tej samej godzinie, w tym samym miejscu. Co robić?”
A potem pomyślałam, że przypadek mi sprzyja. Przyjdę przed siódmą i poczekam na obu. Gdy zjawi się Gebhard, podejdę i przeproszę, że nie mogę się z nim spotkać – okoliczności sprawiły, że nie jestem tu sama. Wuj Jonas będzie zajęty swoim klientem i może nawet nie zauważy, że rozmawiam z polskim oficerem – zegar był trochę za rogiem. Albo pomyśli, że to jakiś przygodny znajomy. Plan wydawał mi się znakomity. Ale się nie powiódł. Bo i wuj, i Bülow przyszli wcześniej niż ja i obaj, każdy z osobna, na mnie czekali. Prawie obok siebie, bo Jonas spacerował tam i z powrotem. Nie zauważyli mnie, bo podchodziłam do Esplanady chodnikiem pełnym ludzi, którzy mnie zasłaniali. Ale ja ich dostrzegłam i przystanęłam. Co robić? Za chwilę któryś może mnie spostrzec. Wahałam się.
W końcu odwróciłam się i wróciłam do domu. Stchórzyłam, ale nie znalazłam wyjścia z sytuacji. Przed wujem jakoś potem się wytłumaczyłam, a Gebhard nie wiedział, gdzie mnie szukać. Choć było mi przykro, bo pewnie uznał, że złamałam daną mu obietnicę.
Ponownie zobaczyłam Bülowa parę miesięcy później, bodajże w sierpniu. Było święto i na pl. Wolności odbywała się wojskowa parada. Przechodziłam tamtędy i przystanęłam na chwilę, żeby popatrzeć na jeźdźców. Wtedy go dostrzegłam: nadjeżdżał na koniu parę metrów przede mną, w parze z innym jeźdźcem. On też mnie dojrzał. Zrobił ruch, jakby chciał mi zasalutować, ale tylko lekko pociągnął wodze, może nie było mu wolno. Uśmiechnął się. Przejechał obok wpatrując się we mnie i dopiero kiedy mnie minął, odwrócił głowę. Koń pod nim szedł elegancko, spokojnie, dobrze wyuczony.
* Na wywodzącą się z międzywojnia i używaną do dziś nazwę Arkadia – od nazwy dużej restauracji mieszczącej się na parterze dawnego Teatru Miejskiego przy pl. Wolności – Fira Mełamedzon-Salańska używa pochodzącej jeszcze z czasów zaborów nazwy Esplanada, popularnej w międzywojniu.