(1936)
W latach 30. XX wieku w Warszawie mieszka Bronka Dymant – kuzynka Firy z drugiej linii, ale bardzo jej bliska. Wyszła za mąż za Adolfa Szerca, przedstawiciela firmy produkującej wojskowe odznaczenia, i z Brzezin przeniosła się do stolicy. Fira jeździła do Warszawy parę razy do roku i zawsze zatrzymywała się u Szerców, w domu przy ul. Leszno 18 (dziś Al. Solidarności) i zawsze zawiadamiała o swoim przyjeździe Zygmunta Blumana, współwłaściciela Krajowej Fabryki Konserw „Kaefki” z ul. Czerniakowskiej, od dawna starającego się o jej rękę.
W 1936 roku Fira zrobiła jednak odstępstwo od tej zasady. Przyjechała do Warszawy nie do Bronki i Adzika, lecz w towarzystwie kilku przyjaciół wybrała się do stolicy, by obejrzeć głośną wystawę.
W domu moich dziadków w Brzezinach mieszkanie na parterze zajmowała ciocia Anna – wdowa po Hermanie, synie Meiera Dymanta, brata mojego dziadka. Ciocia mieszkała tam z trójką dzieci: Natanem – który studiował we Francji i wrócił z dyplomem chemika, ale nie mógł znaleźć pracy w swoim zawodzie – Sonią oraz najmłodszą Bronką. Odwiedzałam ich zawsze, gdy przyjeżdżałam do Brzezin. Ciocia Ania po śmierci męża nie była zbyt bogata, musiała więc wynajmować pokój sublokatorom – dwóm Polakom weterynarzom, jednemu powiatowemu a drugiemu miejskiemu. W tym pierwszym kochała się moja kuzynka Policzka Mełamedzon, w tym drugim jej przyjaciółka, Polka Genia Dutkiewiczówna.
Bronka, gdy wyszła za mąż, zamieszkała z Adzikiem w stolicy. Korzystałam z ich gościny zawsze, gdy tam jeździłam. Ale późną jesienią 1936 roku w Warszawie otwarto głośną wystawę – nie pamiętam już gdzie ani jaką – na którą postanowiliśmy pojechać grupą przyjaciół. Było nas sześcioro, trzech chłopców i trzy dziewczyny, dlatego tym razem nie miałam zatrzymać się u Szerców. Zamówiliśmy pokoje w niedrogim hotelu, którego poziom okazał się nie najlepszy, dlatego z miejsca zaczęliśmy wypytywać o pluskwy. Recepcjonista zapewniał, że żadnych insektów u nich nie ma Nie dowierzaliśmy mu. Wiedziałam, że przyciągam pluskwy. Gdy w jakimś zapluskwionym pokoju przebywało kilka osób, one zawsze wędrowały do mnie. Postanowiliśmy to wykorzystać i sprawdzić pokoje. Zgasiliśmy światło i starannie zasłoniliśmy okna – było już pod wieczór – a ja w ubraniu położyłam się na łóżku. Usiedli przy stole i przez godzinę rozmawialiśmy i żartowaliśmy w ciemności, ale w końcu nam się znudziło. – Dobrze, zapalcie światło – powiedziałam. W świetle żarówki zobaczyliśmy, jak masa pluskiew wędruje po suficie, wychodząc z jakichś szczelin, spod okien. Już docierały nade mnie i niedługo zaczęłyby na mnie spadać.
Oczywiście z miejsca stamtąd uciekliśmy. Nie chciałam już wynajmować pokoju, więc zadzwoniłam do Bronki i Adzika. Zgodzili się, byśmy w trójkę – ja, Basia Zajdler i Mira Lederówna – u nich spały. Józio Lustyk poszedł zdaje się do swojego brata, który mieszkał w Warszawie, a pozostałych dwóch chłopców – nie pamiętam już, kto to był – do hotelu.
Zygmunt Bluman dowiedział się jakoś o ich pobycie w stolicy i zaczął im towarzyszyć. Obwoził ich po mieście, wieczorami zabierał do lokali. Wreszcie poprosił Firę o rękę a ona zgodziła się za niego wyjść. W drodze powrotnej do Poznania zmieniła jednak zdanie i zerwała zaręczyny. Fira Mełamedzon-Salańska opowiada o tych wydarzeniach w książce. Ceniła i szanowała Blumana za jego dobroć i szlachetność, ale nie był w jej typie i nie chciała się z nim wiązać. Zygmunt w jej opisie jawi się jako człowiek łagodny i wyrozumiały, na pewno nie wesołek, raczej romantyk.
Kiedyś, chyba wczesną jesienią 1936 roku, byłam umówiona z moimi poznańskimi przyjaciółmi na tańce w klubie żydowskim przy ul. Wielkiej. Adek Lewin i Józio Lustyk przyszli po mnie późnym popołudniem, gdy niespodziewanie do drzwi zadzwonił Zygmunt Bluman. Przyjechał specjalnie z Warszawy. – Zachciało mi się ciebie zobaczyć i postanowiłem zrobić ci niespodziankę – mówi i całuje mnie w policzek. – Nie całuj mnie, bo jestem zakatarzona – odparłam.
Lubiłam Zygmunta, był dobrym człowiekiem, grzecznym i dobrze wychowanym, ale wtedy nie byłam zadowolona. Nie chciałam go zabierać na tańce, bo nie bawiłabym się z nim zbyt dobrze. Nic mu nie powiedziałam. Posiedzieliśmy razem do wieczora, porozmawialiśmy, aż w końcu udałam, że jestem zmęczona. Chłopcy powiedzieli, że też wychodzą i zaoferowali się, że odprowadzą Zygmunta do hotelu. Wynajął pokój w „Monopolu” na rogu ul. Fredry i następnego dnia z rana, jak mówił, wracał do Warszawy. Adek i Józio poszli z nim aż do tramwaju na Alejach Marcinkowskiego, poczekali, aż odjedzie, po czym wrócili po mnie. Umówiliśmy się za plecami Blumana, że w międzyczasie przygotuję się, zejdę na dół i poczekam na nich przed domem – i zdążymy jeszcze na zabawę.
Po Zygmuncie została mi jedna pamiątka. Któregoś roku, zimową porą – chyba już po zerwanych przeze mnie zaręczynach – otrzymałam pudło dobrych czekoladek. Pudełko było pięknie ozdobione muszlami. Przesyłka przyszła znad morza, z Gdyni, ale nadawca był anonimowy. Zastanawiałam się, kto mógł je wysłać. Przy najbliższym spotkaniu z Blumanem – bo przyjaźni nie zerwaliśmy nigdy, choć spotykaliśmy się rzadziej – Zygmunt zapytał mnie, jak smakowały mi czekoladki. – Ach, one były od ciebie! – powiedziałam. – To nie domyśliłaś się, kto mógł zimą wybrać się na północ Polski? – zdziwił się.
Zabrałam to pudełko, gdy wyjeżdżałam z Polski do Palestyny. I mam je do dzisiaj.